Wyspa Kunta Kinte
2015.02.05
Sea mail #12. Lamin. 03.02.2015. Wtorek.
Dzień bicia rekordów…
Rano zakupy na wielu targach. Absolutnym majstersztykiem negocjacji jest zakup shea, gdzie po usłyszeniu ceny X, proponujemy zakup większej ilości za 60%*X jako dobrą podstawę do dalszych negocjacji, a finalnie kupujemy towar za 50%*X. Wreszcie widzimy na spokojnie Pałac Prezydencki, któremu zdjęć robić nie wolno. Prezydent nawołuje z plakatów i w prasie aby jeść to, co się samemu (czyt. w Gambii) uprawia. Lanie wody (do zbiorników). Zbiorowe zdjęcia w koszulach „firmowych” z Kuntą. W końcu o 11:45 odpływamy z Banjulu. Trochę za późno, dobrą godzinę temu zaczął się odpływ. Z Kuntą na pokładzie, jako pilotem, płyniemy w górę Gambia River, bocznymi kanałami, chcemy się dostać do zatoki przy Lamin. Nashachata II ma zanurzenie 2,83 m, na słodkiej wodzie może jeszcze 10 cm więcej, trzeba więc płynąć zarówno ostrożnie ze względu na płytkie dno i wąskie kanały z dobrą głębokością, jak i szybko z powodu odpływu. Gdy sonar wskazuje 2,0 m mamy poczucie ni to absurdu, ni to dumy z pobitego rekordu głębokości przejścia poniżej poziomu dna. Klika razy szorujemy kilem po mule, co widać po zmienionym kolorze wody w naszym kilwaterze. W końcu, przy wskazaniu 1,7 metra od lustra wody do dna, grzęźniemy w mule. Załoga leci na lewą burtę i macha nogami. Silnik męczy się na wstecznym biegu. W końcu ruszamy, i powoli płyniemy znów w stronę Lamin. Jesteśmy szczęśliwi. Doznać tego szczęścia będzie nam dane jeszcze dwa razy. Woda powoli opada i dosłownie w ostatniej chwili rzucamy kotwicę przy Lamin Lodge. Pobite zostały jeszcze dwa rekordy. Minimalne wskazanie sonaru wynosiło 1,4 metra i dopłynęliśmy w kanałach dalej niż wszystkie poprzednie ekipy (poświadczone śladem na ploterze). Kto rozumie, jak można było przepłynąć pełnomorskim jachtem o zanurzeniu ok. 2,9 metra po, wg sonaru, 1,4 metrowej wodzie – nich zachowa tą wiedzę dla siebie. My zostaniemy przy interwencji Nyami-Nyami, ducha afrykańskich rzek, obłaskawionego miarką znakomitej Macieiry z Azorów.
Popołudnie to najpierw wizyta w domu Kunty w miejscowości Lamin, przy ulicy Piaszczystej (albo Pylistej). A w zasadzie w domku (połowie domku), który wynajmuje od lokalnej posesjonatki i jej ślicznej córki. Obecna główna żona Kunty, czy jakakolwiek „this is complicated” relacja ich łączy, przygotowuje dla nas chłodny napój. O żonie Kunty, ochrzczonej naprędce imieniem „Drzazga”, pisać nie będę. Lepiej zobaczyć. Mają fajne dzieciaki. Tym bardziej imponująca jest jej figura.
Stamtąd jedziemy do pobliskiego Rezerwatu Abuko. Spotykamy ptaki, małpy, w ośrodku wychowuje się półroczny lewek. Ładna roślinność. W stawie tuż pod wodą widać, wyraźniej przez filtr polaryzacyjny, trzy krokodyle. Nie spotykamy i nie chcieliśmy spotkać innych lokatorów tego terenu. Mieszka tam 40 gatunków węży, ale na szczęście tylko 9 z ich jest śmiertelnie jadowitych (w tym śliczna zielona mamba). Uff, ulżyło nam, że tylko 9.
Problem wyłonił się przy kwestii wynagrodzenia dla przewodnika. I tu padł rekord negocjacji – wkurzeni nieco propozycją ceny kilkoma żołnierskimi zdaniami zbijamy ją dziesięciokrotnie, tak, dziesięć razy! Ale pomyśleliśmy, że Gambia, że rodzina przewodnika, że odpowiedzialność, że ceny skipassów w Austrii – i mówimy mu po chwili, że podwyższamy honorarium trzykrotnie. Zaczynamy dobrze dostosowywać się do afrykańskiej kultury społecznej, gdzie wynik negocjacji niekoniecznie ma coś wspólnego z jej przebiegiem.
Kolację spożywamy na pięterku Lamin Lodge, wyglądającym jak stanica z Dzikich Pól. Chyba jesteśmy dziś wieczorem jedynymi klientami. Kolację jemy razem z młodym Bubą, który nami się w Lamin opiekuje, przynajmniej ma takie zadanie. Na chwilę spomiędzy chmur wychodzi księżyc. Robimy za dużo zdjęć. Gdy schodziliśmy po kolacji na kiwający się pomost, uświadomiliśmy sobie, że tak spieszyliśmy się na kolację, że nie włączyliśmy świateł jachtu. Nie mówcie o tym nikomu. I teraz mamy zagadnienie jak trafić na nasz jacht. Jakoś trafiamy. Okazało się to nieskomplikowane, wystarczyło wybrać ten niewidoczny, nieoświetlony jacht. Z pokładu jeszcze rzut oka w tył. Widzimy z lekkim przerażeniem, że ucieszona odzyskaną wolnością od klientów ekipa Lamin Lodge rozpala piękne ognisko w drewnianej konstrukcji zabudowań. Pięknie odbija się w wodzie zatoki. W końcu idziemy spać, tracąc, być może, okazję do zrobienia kilku efektownych zdjęć, niepierwszego już, pożaru Lamin Lodge.
Sea mail #13. Do Jufureh. 04.02.2015. Środa.
Dzień historyczny
Dzień zaczął się pobudki tuż przed wschodem słońca. Lamin Lodge dalej stoi tam gdzie wczoraj. Po drugiej stronie niedużej zatoki widać zakotwiczony przy namorzynach czerwony jacht. Jest to „Świat Szczęśliwych Dzieci”, tymczasowo opuszczony. Uprzejmie donosimy tam, gdziekolwiek jego ekipa się dziś znajduje, że wygląda na to, że jest dalej w dobrym stanie. Podnosimy zabłoconą kotwicę, która przed udzieleniem zezwolenia na ułożenie się na pokładzie jest skrobana bosakiem, wielokrotnie zanurzana i czyszczona szczotką.
Uwaga praktyczna: nie było dobrym pomysłem demontowanie systemu do podłączenia węża z wodą na pokładzie. Ktokolwiek to zrobił – may God bless you. Bo my nie możemy.
Cierpliwie płyniemy przez płytkie kanały, całe szczęście zbliża się najwyższa woda, więc stres jest mniejszy niż wczorajszego popołudnia. Odkrywamy równanie Lamin:
St = Λ * (α-1 *ABS(t – tht)+1)*eABS(e-γ) * θ, gdzie:
St – poziom stresu sternika w czasie płynięcia przez płytkie, nieprzejrzyste wody
t – bieżący czas UTC
tht – czas najbliższej wysokiej wody
α – współczynnik kierunkowy, 1 dla przypływu, 2,71… (liczba e) dla odpływu
γ – liczba standardowych miarek grogu przyjętych przez sternika w czasie poprzednich 24 h
θ – współczynnik akwenu, dla kanałów Gambii przy Lamin, θ = 40%.
Λ = to tzw. Stała Lamin (okryta przez autora), wiążąca stres sternika, czas, pływy, ich kierunki oraz grog, to jeden z podstawowych parametrów Nashego Wszechświata, razem ze stałą grawitacji, prędkością światła w próżni oraz kanonicznym stężeniem grogu.
Należy zwrócić uwagę na dwa ważne zagadnienia:
1. Równanie Lamin dopuszcza istnienie ujemnych liczby miarek grogu. Do tej pory nauka niestety nie znalazła fizycznej ich interpretacji. Odkrycie tej interpretacji wszakże może mieć kolosalne znaczenie naszego rozumienia świata oraz dla walki z CASem (Complex the day After Syndrome, złożony syndrom dnia następnego, spolszczone jako „kac”). Po odkryciu bozonu Higgsa stanowić to będzie kolejne wielkie wyzwanie dla eksperymentatorów.
2. Poziom stresu sternika jest nisko skorelowany z prawdopodobieństwem wyrżnięcia o coś na dnie afrykańskiej rzeki. Właśnie przed chwilą o mało nie wyrżnęliśmy bez stresu o coś na środku bardzo szerokiego (na ok. osiem kilometrów) nurtu Dolnej Gambii…
Uwaga cenzury: tekst warunkowo dopuszczony do publikacji po wyjaśnieniu, że wzmianki o grogu i jego spożyciu odnoszą się tylko do przeszłości, w której grog był narzędziem służącym do wyzysku warstwy marynarzy pracujących przez warstwę właścicieli morskich środków transportu. Należy też podkreślić szkodliwość spożywania alkoholu w kraju muzułmańskim. Co niniejszym czynimy.
…w końcu świeżym popołudniem przypływamy rzeką do Albredy / Jufureh, wiosek zamieszkanych głównie przez lud Mandinke. Z dużej odległości widzimy na pomości człowieka machającego polską flagą. Co prawda w połowie XVII wieku na brzegu w Jufureh (i na pobliskiej wyspie, o czym później…), na ziemi wydzierżawionej od lokalnego afrykańskiego króla, Jakub Kettler, książę Kurlandii i Semigalii, lennik króla polskiego, założył małą kolonię. Ale kolonia nie przetrwała długo i trudno było oczekiwać, że polska flaga jest echem tamtych wydarzeń. Po podpłynięciu widzimy też napis „Witamy Zbyszka Jałochę i załogę Nashejchaty II”. Charakter pisma i bezbłędna współczesna polska ortografia sugeruje znacznie bliższą przeszłość. Elżbieta z jednej z poprzednich załóg jachtu pływających po Gambii? To Lamin, jak się okazuje młodszy brat królowej wioski, drugi w kolejce do tronu i zarazem przyjaciel Nashejchaty II. Przekazujemy przesyłki i dary. Pierwsza grupa idzie z Laminem na zwiedzanie Albredy i Jufureh. Ponieważ woda szybko opada (pływ tu wynosi 1,8 m), jacht musi odejść na kotwicę na głębszą wodę. Wnosimy opłatę wioskową (50 GMD/osoby), przechodzimy do pomnika ofiar handlu niewolnikami, który się tu kilkaset lat odbywał. Lamin tłumaczy, że Polaków tu się lubi, bo nie handlowali niewolnikami i jeżeli byli w Afryce, to bronili miejscowych. Określa nas jako Zulusów Europy – miłujących wolność ostrych wojowników. Chyba czujemy się dumni z tego porównania.
Idziemy przez wioskę, przy szkole, w czasie przerwy wybiegają dzieciaki w mundurkach. Niedaleko są maleńkie stanowiska handlarzy oferujących do sprzedaży zeszyty, ołówki i kredki, aby można je było natychmiast ofiarować szkole. Wiedzą jak trafić do serc białych. Ojej, a myśmy sporo tego towaru przywieźli z Polski… Dochodzimy do muzeum, gdzie znowu głównym tematem jest historia handlu niewolnikami. Po wyjściu na piaszczysty placyk przez muzeum, wzbogacamy miejscową gospodarkę, kupując po zażartych negocjacjach (Andrzej jest w absolutnej światowej czołówce) sporo rzeźb. Idziemy do Jufureh, na początek drogi niewolniczej, z symboliczną bramą z maskami 5 miejscowych ludów: Mandinka, Jola, Fula, Wollof oraz Bambara. Kolejna droga przez wioskę, idziemy do rybaków. Dzisiejszy połów był słaby, tylko jedna, ale za to 15 kilogramowa captain fish. Negocjujemy zakup 8 kilogramów. Rybacy niechętnie, ale zgadzają się, ryba jest rozcięta i filetowana. Z Gosią idziemy z rybą do domu Lamina. Zamawiamy u jego żony, Aminety, przygotow urakochanie dla całej załogi kolacji z olbrzymiej ryby. Przy okazji załapujmy się na obiad. Dziesięcioro obiadujących, głównie kobiety i dzieci, robią nam miejsce przy wielkiej misce z ryżem, rybą i pikantnym sosem… Przez wioskę przechodzimy z Gosią po raz trzeci, tym razem z pozostałymi członkami załogi. Też przez warsztaty rzemieślników. Na jacht wraca karawana tragarzy obładowanych zakupami. Na ponton schodzimy z zerodowanego pomostu 3 metry po chybotliwej drabince dostarczonej przez Lamina. Ładunek ląduje bezpiecznie na pokładzie. My, mimo pewnych obaw, też.
Podpływamy jachtem na Wyspę Kunta Kinte. Dawniej nazywała się James Island, na cześć Jakuba Kettlera, owego lennika króla polskiego, którego podwładni wznieśli tam fort. Później fort przejęli Brytyjczycy i zamienili w stację przeładunku niewolników. Dziś jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO i ma nazwę upamiętniającą bohatera serialu „Korzenie”, który miał się urodzić właśnie w Jufureh. A nam przypomina się wierszyk z lat 80-tych: Polak spuścił nos na kwintę, chciałby żyć jak Kunta Kinte… Coś jest w tym polsko-gambijskim umiłowaniu wolności.
Wieczorem gościmy na kolacji książęcą parę Jufureh - Lamin ma w końcu być młodszym bratem królowej wioski. Kolację przygotowała księżna Amineta. Z wioski idziemy obładowani częściami kolacji. Gruntowe, pyliste ulice są nieoświetlone, ale nawet w świetle czołówki widać fantastyczną figurę Aminety i jej kolorową, złoto-czerwono-żółtą długą suknię. Przez krótkofalówkę ostrzegam nasze panie na jachcie. Skutecznie. Gdy ponton dobija do jachtu witają naszych gości 3 wieczorowo ubrane damy. Lamin ma dziedziczno-magiczny pierścień, ale im mniej się o tych sprawach mówi, tym lepiej. Rozmowy przy stole o życiu tu i tam, obyczajach, o kosztach szkoły (20€ rocznie) i procencie skolaryzacji w wiosce (40). O jedzeniu (dobre, pikantne, z super drobnymi fryteczkami), pisać nie będę, bo to obciach.